ENG
ENG

Komentarz – Lipiec 2010

Element graficzny

Komentarz Prezesa KRLW Dr Tadeusza Jakubowskiego podsumowujący miniony miesiąc (zamieszczony w „Życiu Weterynaryjnym” lipiec 2010).

Powódź w Płockiem

 

Wielka woda dotarła do Płocka w niedzielę 23 maja. Spodziewano się przerwania wałów w Dobrzykowie i zalania Radziwia, lewobrzeżnej, nisko położonej dzielnicy miasta. Wały pękły kilka kilometrów wyżej, w Świniarach, gdzie wcześniej nic nie wskazywało na tak wielkie zagrożenie. Mieszkańcy okolicznych wsi wracali właśnie do domów z porannej mszy. Nie wszyscy zdołali dotrzeć do swoich gospodarstw. Ci którzy dotarli umieszczali zwierzęta na prowizorycznie wykonanych podwyższeniach, na przykład na furmankach i przyczepach traktorów. Ale o wywiezieniu ich na tym sprzęcie nie było już mowy. Gdzie była szosa wskazywały tylko wystające z wartkiego nurtu tablice znaków drogowych i przydrożne kapliczki.

 

Lekarze weterynarii kierowani naturalnym odruchem, dzwonili do  w Powiatowego Inspektoratu Weterynarii z zapytaniem, czy mogą się przydać. Pierwszych skierowano do Juliszewa. Tam czekały już na nich wojskowe amfibie przystosowane do przewozu ludzi i zwierząt. Wojsko, strażacy i lekarze weterynarii byli na pierwszej linii frontu, nie zachęcani żadnymi apelami.

Z niejakim zdziwieniem przeczytali kilka dni później w Internecie odezwę głównego lekarza weterynarii, aby odstąpili od pobierania opłat od gospodarzy. Nikt z nich nie myślał o zabieraniu na amfibie kas fiskalnych, ani o wystawianiu rachunków. Ale apel, już po fakcie, aby pracowali za darmo, nie wydawał się najszczęśliwszy. Policja ma pensje, wojsko żołd, nawet strażacy-ochotnicy dostają delegacje z gminy za udział w akcjach ratowniczych. Bardziej wskazany byłby apel do urzędów skarbowych, aby odstąpiły od pobierania podatków dochodowych od tych, którzy uczestniczyli w ratowaniu ludzi i ich dobytku.

Pytania, zadawane im na terenach dotkniętych klęską, znacznie wykraczały poza zakres usług weterynaryjnych. Pytano ich o użyteczność studni, przydatność do spożycia zalanych wodą produktów, szczepionki przeciw tężcowi, a później nawet o potrzebę zbijania tynków w pomieszczeniach. Obok służb mundurowych, takich jak: policja, wojsko i strażacy, lekarze weterynarii  byli jedynymi cywilami pozostającymi w pierwszym kontakcie z powodzianami.

W akcji ewakuowania zwierząt najbardziej pomocni byli strażacy-ochotnicy. To niemal wyłącznie rolnicy, doświadczeni w postępowaniu ze zwierzętami gospodarskimi. Strażacy ze słynnej Ochotniczej Straży Pożarnej w Niepokalanowie – zakonnicy franciszkanie nieśli też pomoc duchową, bardzo potrzebną tym, którzy stracili dobytek całego życia. Mieli też najsprawniej działające „walkie-talkie”, umożliwiające kontakt z innymi strażakami. Zadziwiające, że na amfibiach wojsko nie dysponowało radiotelefonami i rakietnicami, ani nawigacją GPS, którą niemal każdy ma w samochodzie osobowym. Do łączności służyły prywatne telefony komórkowe, dopóki się nie rozładowały albo nie „skończył się zasięg”.

Zdarzyło się na  amfibii, że pewien   dżentelmen, ubrany w piankowy kombinezon wyciągnął z obszernej torby aparat z teleobiektywem i zaczął fotografować okolicę. Do tej pory brano go za strażaka-specjalistę od nurkowania. Okazał się reporterem jednego z tabloidów. Możliwe, że dziennikarze mają obowiązek poszukiwania sensacji, ale w sytuacji, kiedy każde miejsce może być potrzebne dla ratowanych ludzi albo zwierząt – takie przebieranie się za „ratownika” nie licuje z jakąkolwiek etyką. Zaproponowano mu aktywny udział w akcji albo powrót wpław. Podobny wypadek miał miejsce kilka lat temu podczas perlustracji kurników w związku z grypą ptaków. Za lekarzami weterynarii jeździł samochód z dziennikarzami żądnych sensacji – czy przejeżdżają przez maty odkażające itp. Wreszcie powiadomili oni policjantów, że ekipy pracujące śledzone są przez „ jakichś zboczeńców”, co zdecydowanie  poskutkowało i lekarze więcej już nie byli inwigilowani.

Adresy gospodarstw przeznaczonych do ewakuacji lekarze weterynarii mieli od sztabu kryzysowego. Jacek Gruszczyński, płocki powiatowy lekarz weterynarii, siedział w nim dzień i noc. Ci, którzy pracowali w swoim terenie, mniej więcej rozpoznawali drogę. Na miejscu były jednak kłopoty z koordynacją. Kiedy docierali na miejsce, czasem okazywało się, że była tu już amfibia z innym lekarzem weterynarii i zwierzęta ewakuowano.

Jako anegdotę można przytoczyć zdarzenie, jak pewien staruszek podjął się być przewodnikiem, który doprowadzi ekipę ratowników pod wskazany adres. Kiedy dopłynęli na wskazane miejsce, ze zdziwieniem odczytali na tabliczce nazwę innej wsi. Okazało się, że postanowił on „po drodze” uratować jeszcze lodówkę ze swojego domu, bo zwierzęta zostały ewakuowane już wcześniej.

Operowano w rejonie wsi Nowy Troszyn, Nowy Wiączemin i Nowosiadło. Miejscowi lekarze weterynarii po wielu latach pracy w terenie mają doświadczenie w postępowaniu z dużymi zwierzętami. Najważniejsze jest wprowadzenie na pokład pierwszej sztuki. Inne wejdą już za nią bez paniki i bez potrzeby podawania środków uspokajających. Mimo zawodowego doświadczenia  nie wszyscy przygotowali się jednak najlepiej. Wyjazd w koszulce z krótkim rękawem i w adidasach nie był najlepszym pomysłem. Z powiatu dostali wprawdzie kamizelki odblaskowe z napisem „Inspekcja Weterynaryjna”, a od żołnierzy kapoki, ale i tak nie było to profesjonalne ubranie.

Kiedy o zmroku w amfibii wysiadł napęd i zaczął się obracać w środku rozlanej szeroko rzeki, załodze nie było  do śmiechu. Przez telefon udało się nawiązać kontakt ze strażakami na suchym lądzie i poprosić, żeby skierowali w niebo dwa reflektory, wskazujące kierunek powrotu. Ze zdziwieniem zobaczyli słupy światła z zupełnie innej strony niż się spodziewali. Nikt nie miał rakietnic.

We wtorek był już nakaz ewakuacji, więc nie było dyskusji – czy pan chce jeszcze zaczekać, aż ekipy przyjadą później.  W Powiatowym Inspektoracie Weterynarii dobrze wiedziano, w których gospodarstwach pozostały jeszcze stada. Ale wielu ludzi mimo wszystko postanowiły wrócić do swoich domów w obawie przed szabrownikami. Brak było precyzyjnych wskazówek, dokąd ma być kierowane bydło i trzoda po dotarciu do suchego lądu. Przede wszystkim decydowały kontakty rodzinne gospodarzy, ale nie wszyscy mieli takie możliwości.

Lekarze nie chcą się przedstawiać, mówią, że nie szukają sensacji. Kierowali się zasadami człowieczeństwa i zawodową etyką. Twierdzą, że współpraca prywatnej praktyki z Inspekcją układała się wzorowo, choć byli jedyną „niezmilitaryzowaną służbą” na amfibiach.

Drażnią ich jednak „państwowotwórcze” apele, które odbierają jak pouczenia dla tych, co nie wiedzą, jak się zachować.

Wiadomo, że kiedy wielka woda przejdzie – przyjdzie czas szacowania strat i innych normalnych lekarskich czynności. Jasne, że nie będą wystawiać rachunków tam, gdzie woda zniszczyła domy i obejścia. I tak każdy od wielu lat pracuje „na zeszyt”, a rolnicy płacą wtedy, kiedy mogą.

Apele Głównego Inspektoratu Weterynarii  powinny być kierowane w drugą stronę. Skoro pełnili rolę Sanepidu, psychologów i Bóg wie kogo jeszcze – może warto byłoby wyeksponować rolę służby weterynaryjnej w stanach klęsk żywiołowych i nie nękać jej coraz to nowymi biurokratycznymi przepisami, sprzecznymi z logiką. Niezbędna jest zmiana przepisów prawnych – pionizacja Inspekcji Weterynaryjnej, możliwość wynagradzania inspektorów za pracę w nadgodzinach, wykonywanie czynności weterynaryjnych w ramach zakładu leczniczego dla zwierząt porządkujących sprawę używania sprzętu i stosowania produktów leczniczych. Jak widać w ostatnich latach katastrofy nie będą zjawiskami rzadkimi. Już teraz trzeba się do nich poważnie przygotować. Nie może to być ciągle wielka improwizacja i poleganie na poświęceniu i bezinteresowności ludzi. Rozmawialiśmy z kolegami-lekarzami weterynarii, ale rozmawialiśmy też z właścicielem ciężarówki, który ewakuował bydło na bezpieczne tereny. Również on nie oczekiwał zapłaty od gospodarzy, ale powiedział „Wie pan, moja fura pali 36 litrów na setkę. Może pan napisze, żeby mi chociaż za paliwo zwrócili”.

Ludzie widzą, kto im naprawdę pomagał, a kto pojawiał się na wałach dla poprawnego wizerunku. Tych ostatnich nie traktowali przyjaźnie. Mówią, że dobrze byłoby pamiętać o tych, co byli na amfibiach, kiedy już podsumuje się straty. W organizacji akcji pomocy powodzianom uczestniczyło wielu lekarzy weterynarii prywatnej praktyki i Inspekcji Weterynaryjnej. Bardzo dobrze układała się współpraca między wojewódzkim i powiatowym inspektoratem weterynarii. Pomimo niedostatku sprzętu lekarze weterynarii z wielkim zaangażowaniem i poświęceniem wykonywali swoje zadania. Po ustąpieniu wody muszą nadzorować oczyszczanie oraz dezynfekcję i dezynsekcję obiektów zatopionych. Mają na co dzień do czynienia z ludźmi których dotknęła katastrofa. Aktualnie oraz po przejściu fali powodziowej zwierzęta wymagają właściwego karmienia oraz opieki zdrowotnej. Wszystko trzeba dostarczyć z zewnątrz. Powiatowy lekarz weterynarii w Płocku przy wsparciu naszych kolegów organizuje pomoc tym biednym ludziom i zwierzętom. Do dnia dzisiejszego dzięki ich staraniom wiele firm nieodpłatnie dostarczyło setki kilogramów produktów spożywczych dla ludzi i wiele ton paszy dla zwierząt. Rozdysponowywane to jest pod jego nadzorem przez sołtysów i szkoły zgodnie z potrzebami poszkodowanych. Apelujemy o dalsze wsparcie.

W Płocku w dwa dni po przejściu fali kulminacyjnej nad miastem oberwała się chmura gradowa. Koło Czerwińska trąba powietrzna powaliła drzewa na jezdnię. W ulewie na drodze znów pojawili się strażacy, tym razem z piłami łańcuchowymi. Torowali przejazd. Przyroda postanowiła dotkliwie doświadczyć mieszkańców tych okolic.

Drugi tydzień czerwca. Przez Mazowsze przechodzi druga fala kulminacyjna. W powiecie płockim woda ponownie zatopiła wcześniej zalane tereny. Wszystkie służby, w tym lekarzy weterynarii, czeka wytężona praca.

Może kiedy przyjdzie czas rozliczania – władze nie zapomną również o nich przy rozdzielaniu państwowych odznaczeń.

 

Dr Tadeusz Jakubowski

Prezes Krajowej Rady Lekarsko-Weterynaryjnej

Dr Jacek Krzemiński

Rzecznik prasowy Krajowej Rady Lekarsko-Weterynaryjnej

 

AKTUALNOŚCI

Sprawdź najnowsze informacje